poniedziałek, 7 września 2015

Rozdział 11 - Nico - Dziwne czarne światełko



 Okej, wiem, o tydzień za późno, ale tym razem TO NIE MOJA WINA! :D Miałam małe problemy z Internetem i nie mogłam dodać. No i niezbyt długi, ale następny będzie dłuższy :) Dedykejszyn dla Elsy, za miłe komentarze^^

                 - Travis? Co się dzieje? – zapytał Percy. Wszyscy wpatrywaliśmy się w syna Hermesa.
 - Co się dzieje? Coś, ktoś, nie mam pojęcia, atakuje Obóz. To znaczy… nie dosłownie… W sensie, że jakby…
Travis został odepchnięty na bok i chwilę później pojawiła się przed nami ciemnowłosa dziewczyna, córka Demeter, Katie Gardiner.
 - Pogoda wariuje. Tu zawsze jest słonecznie, prawda? No to teraz zdecydowanie nie jest.  – przerwała, żebyśmy mogli usłyszeć odległe dźwięki kropel deszczu i uderzeń piorunów. To była naprawdę niezła burza. I faktycznie, w Obozie Herosów nigdy nie było burz.
 - Jesteście pewni, że po prostu nie rozgniewaliście Zeusa? – zapytała Lena. – Tata miewa różne humory.
W tym momencie Katie spojrzała za siebie, mogę się założyć, że na braci Hood.
 - Kto, my? – dobiegł nas zdziwiony Connora. – No, na pewno nie aż tak – dodał po chwili milczenia.
 - W każdym razie to nasz najmniejszy problem – kontynuowała Katie. – Potwory przedostają się przez granicę. Nie wiem jak ani dlaczego, ale ostatnio dzieci Iris zauważyły kilka ptaków stymfalijskich. Oczywiście, dla naszych łuczników to nie był żaden problem, ale sam fakt… A co, jeśli pojawi się ich więcej?
W tym momencie pomyślałem o Skylli. Ona też była potworem, który znalazł się tam, gdzie nie powinien. Czyli to nie był jednorazowy wypadek.
 - To może być jakaś potężna siła – zasugerowałem. Takie rzeczy już się przecież zdarzały. Zeszłoroczna walka z Kronosem to niby co?
 - Też tak podejrzewamy. Szczególnie, że kontroluje też umysły niektórych z nas.
Annabeth nagle pobladła. Mnie tam to ta informacja  jakoś szczególnie nie zdziwiła, słyszałem dziwniejsze rzeczy, ale jeżeli Annabeth uważała to za oznakę czegoś strasznego, to pewnie miała rację. Ona z nas wszystkich wiedziała najwięcej o mitologii i potworach.
 - Ale… bez ich zgody? – upewniła się. Katie pokiwała głową.
 - Jedna z dziewczyn, zresztą, zdaje się Annabeth, że twoja siostra, Joanne, próbowała zabić Malcolma, Travisa i Connora. Potem nie pamiętała nic oprócz tego, że stała na jakimś klifie czy czymś. Wiesz może, co to mogło być?
Annabeth przez chwilę milczała.
 - Nie mam pojęcia – odparła wreszcie. – To niemożliwe. To znaczy… nie, to niemożliwe – szybko zamilkła, jakby w obawie, że już powiedziała za dużo. – Pomyślimy nad tym.
 - Och… no dobrze – westchnęła Katie. Na jej twarzy widać było lekki zawód, jakby spodziewała się, że bardziej pomożemy, ale co niby mieliśmy zrobić? Jakby nie zauważyła tak jakby mieliśmy własne problemy.
 - A co powiedział Chejron? – zapytała Annabeth.
 - Widzisz, to kolejny problem. Zaczyna zachowywać się jak nie on. Podejmuje nierozsądne decyzje i…
 - Chejron? Niemożliwe – córka Ateny wydawała się wzburzona. – To najrozsądniejszy człowiek, to znaczy centaur, jakiego znam.
 - A ilu znasz centaurów?  - zapytała Katie. Annabeth już miała coś odpowiedzieć, ale córka Demeter ją wyprzedziła – Nie, Imprezowe Kucyki się nie liczą. Chejron już się starzeje i może to…
 - A termin „nieśmiertelność” coś ci mówi? – warknęła Annabeth. – To, że ktoś każe wam sprzątać stajnie nie znaczy, że od razu musicie go podejrzewać o najgorsze.
 - Ale… Katie próbowała protestować, lecz Annabeth przerwała połączenie, rzucając w tęczowy hologram najbliżej położonym przedmiotem (tak się złożyło, że była to jedna z toreb z zakupami, która w locie zgubiła całą swoją zawartość). Ciągle rozgniewana odeszła do dziewczęcej kajuty, zupełnie jak dziecko. I kto tu niby jest super inteligentny.
 - Wspaniale – Clarisse przewróciła oczami.
 - Daj spokój – powiedział do niej Percy. – Chejron jest dla niej jak ojciec, nic dziwnego, że…
 - A wiesz, jak bardzo mnie to obchodzi? – zapytała Clarisse. – Dobra, idę poćwiczyć – dodała. – Wam też by się przydało.
Tom stwierdził, że się prześpi, a nuż będzie miał kolejny proroczy sen. Clarisse zeszła pod pokład, do pomieszczenia, w którym trzymaliśmy broń, Percy poszedł do Annabeth, a Lena po dłuższej chwili zdecydowała, że będzie latać po całym statku i kopać prądem przypadkowe przedmioty. Jako że chłopięca kajuta była właśnie pusta doszedłem do wniosku, że mógłbym znów spróbować zrobić tą sztuczkę z czarną poświatą. Usiadłem na swoim łóżku i spojrzałem na swoje dłonie, jakby miały z nich wystrzelić wiązki ciemnego światła. Nic z tego. Postarałem się skupić na tym, jak się wtedy czułem. Zły? Smutny? Przestraszony? Chyba coś pomiędzy tym. Próbowałem sobie więc wyobrazić coś, co by mnie zezłościło, zasmuciło i przestraszyło naraz, co nie było zbyt trudne, gdyż miałem w życiu sporo takich sytuacji. Nagle wszystko wydało mi się dużo wyraźniejsze. Widziałem każdy szczegół na obrazku po drugiej stronie pokoju. Świat wydał mi się jakiś prosty, banalny, niemal nudny. Czułem się niezwyciężony, jakbym mógł zrobić wszystko. Pokonanie Skylli to bułka z masłem. To uczucie trwało chwilę, ale potem do mojej głowy zaczęły docierać głosy. Głównie znudzone, udręczone, zrozpaczone, przewijały się też błagające, a nawet jakiś szaleńczy śmiech. Jak w bardzo smutnym wariatkowie. Te wszystkie głosy sprawiały, że mój mózg miał ochotę wybuchnąć. Zacząłem czuć ból tych przemawiających osób. Nie wytrzymałem. Osunąłem się na podłogę, zupełnie jak za pierwszym razem. Ledwo usłyszałem walenie w drzwi.
 - Proszę! – zdołałem zawołać. Do kajuty weszła Clarisse.
 - Za kwadrans wychodzimy, musimy zdążyć na pociąg – powiedziała. – Weź swoje rzeczy i… - nagle urwała w połowie zdania i rozejrzała się po pomieszczeniu. Jej wzrok zatrzymał się na pękniętym lustrze (Hurra, mieszkanie z Tomem) i żarówce, wokół której wciąż jeszcze zebrana była resztka czarnej poświaty.
 - Co ty zrobiłeś? – Spojrzała na mnie podejrzliwie. – Słuchaj, jeśli znowu odwaliłeś to z tym czarnym światełkiem, to to był ostatni raz, zrozumiano? – zapytała groźnie.
 - Ponieważ? – odburknąłem.
 - Ponieważ oni wszyscy wierzą, że to ja pokonałam Skyllę, a jak zobaczą co potrafisz szybko się wszystkiego domyślą. Nie mogę pozwolić na to, by taki dzieciak wydawał się lepszy ode mnie, jasne?
 - Jasne, Panno Dojrzała – mruknąłem.
 - Słucham? – zapytała córka Aresa.
 - Nic takiego. Jasne, rozumiem.
 - No ja mam nadzieję. Dobra, masz dziesięć minut na spakowanie się i widzimy się wszyscy na głównym pokładzie. – To powiedziawszy wyszła zatrzaskując za sobą drzwi. Przewróciłem oczami. I to ja tu jestem dzieciakiem? Spojrzałem ma sufit, czarna poświata wokół lampy właśnie znikała. Uśmiechnąłem się. Oczywiście, że nie spełnię prośby Clarisse.


Voilá! Ugh, wrzesień i inne takie. Od początku nauka, a ja muszę jeszcze przeczytać lekturę na francuski. No i mam dwa różne występy taneczne, więc próby, próby & próby. A tam, mogło być gorzej :D Życzcie mi powodzenia!

czwartek, 6 sierpnia 2015

Rozdział 10 - Tom - Wizyta w Centrum Lotów Kosmicznych



 Miały być 3 tygodnie, było 3,5. Tak to jest, jak zamiast wziąć się za pisanie ogląda się czarno-białe amerykańskie seriale z lat 60. No ale w końcu rodział jest :D

                To trzeci dzień na pokładzie, a ja już nie wytrzymuję. Ci ludzie skupiają uwagę na wszystkim, tylko nie na mnie, czego kompletnie nie rozumiem. Dziś rano dotarliśmy do portu na przylądku Canaveral. Postanowiliśmy trochę odpocząć. Po południu Percy zaczął sprawdzać, czy ze statkiem wszystko okej i robić inne nudne rzeczy, a Annabeth i Lena zastanawiały się, jak przedostać się przez Florydę. No, w zasadzie to Annabeth. Lena chciała po prostu sprawiać wrażenie, że coś robi, ale każdy jej pomysł był bardziej niedorzeczny od poprzedniego. Ja, Nico i Clarisse mieliśmy zrobić zakupy. Potrzebne nam było jedzenie, przybory toaletowe i – jeśli starczy pieniędzy – można w jakimś lumpeksie kupić komplet ubrań dla każdego. Najwyższa pora. Nawet ja nie wyglądam atrakcyjnie trzeci dzień w tej samej koszulce. Proste zadanie. Co mogło pójść nie tak? Oczywiście, jak się domyślacie, wiele rzeczy.
                Na wstępie chcę zastrzec, że absolutnie nic nie było moja winą. Owszem, pomysł, żeby pójść do Centrum Kosmicznego był mój, ale to Clarisse zasugerowała, żebyśmy jakoś normalnie spędzili to popołudnie, skoro wszystko co musieliśmy zrobić zrobiliśmy. Owszem, potem zaprotestowała i musiałem zaszantażować Nica, żeby zgodził się pójść, a ona stwierdziła, że „z tym idiotą to Nico umrze ze trzy razy, zanim dojdą do kasy biletowej”, ale miałaby mnie ominąć taka okazja? Kosmos. Gwiazdy. Ja jestem gwiazdą. No błagam Was.
Do kasy biletowej dotarliśmy jednak bez problemów. To znaczy z jednym dość dużym problemem, marudzącym, że było mnie utopić zanim dopłynęliśmy, ale wiecie i co mi chodzi.
Na użytek moich towarzyszy postanowiłem wcielić się w rolę przewodnika.
 - Witamy w Centrum Kosmicznym im. Johna F. Kennedy’ego! – oznajmiłem z uśmiechem. – Jest to miejsce startów załogowych statków kosmicznych USA.
 - Brawo, umiesz czytać! – zawołała Clarisse, wskazując na tabliczkę informacyjną. Uśmiechnąłem się do niej.
 - Dziękuję. Opanowanie tej czynności trochę mi zajęło, ale wiesz, w końcu ja to ja, oczywiście że się udało.
Clarisse mruknęła do Nica coś, co brzmiało dziwnie podobnie do „Szkoda, że nie da się go walnąć jedną z tych rakiet”. Zupełnie nie wiem dlaczego.
Po muzeum jeździliśmy specjalnym busem, gdyż pieszo zajęłoby nam ono za dużo czasu. Na każdym „przystanku” oprowadzałem pozostałą dwójkę, co w zasadzie okazało się strasznie nudne. Dużo informacji, mało mnie. Słabe połączenie. W każdym razie w życiu nie przyznałbym się, że coś, na co ja wpadłem mogłoby być złym pomysłem, więc udawałem, że wszystko jest dla mnie niesamowite. Zobaczyliśmy modele rakiet (wszystkie prawie takie same), jakieś stare papiery z jakimiś dziwnymi znaczkami i jakąś kupę złomu, którą Nico nazwał „wahadłowcem”. Dziwne słowo. Ale kiedy doszliśmy do małego kina, w którym puszczano film o misji Apollo nie mogłem się powstrzymać. Tytuł spoko, w dodatku było w 3D.
Cóż, zrobiło się trochę mniej spoko, kiedy do całego pomieszczenia wdarł się zielony, duszący dym. Ludzie myśląc, że to jakiś dziwny wybuch gazu czy coś zaczęli robić to, co zwykle w takich sytuacjach, czyli wzniecać panikę. Co inteligentniejsi próbowali dotrzeć do drzwi. Nagle jakaś góra pięcioletnia dziewczynka rząd przed nami przemówiła dziwnym głosem, jakby starożytnym, zupełnie do niej nie pasującym.
 - Dostanę moją zemstę! – krzyknęła. – Jeśli się do mnie nie przyłączycie jestem w stanie namieszać wam w umysłach, mogę… - dziewczynka zemdlała. Teraz odezwał się starszy pan z końca Sali.
 - Nie uciekniecie ode mnie, herosi. Nie macie szans. Mógłbym was zabić jednym ruchem ręki, ale… - sytuacja identyczna jak z dziewczynką. Następna przemówiła drobna kobieta siedząca niedaleko ekranu.
 - Mogę sprawić, że będziecie cierpieć, tak jak ja cierpiałam! Uratuję tylko moich potomków i tych, którzy wyrzekną się tych śmiesznych „bogów” – nagle jej ciałem wstrząsnęły dreszcze. Odezwała się ponownie, lecz tym razem głosem nastolatki, który wydał mi się znajomy. – Annabeth? Percy? Jest tam któreś z was? Słuchajcie, mam mało czasu, dzieje się źle, jakieś mroczne siły działają na obozowiczów... Nie jesteśmy w stanie przywołać iryfonu… Jeśli mnie słyszycie, może wam się uda, zadzwońcie do mnie albo do… - w tej chwili głos znów się zmienił. – To nie jest ostrzeżenie. To uprzejma informacja. I tak już jesteście martwi – kolejna zmiana. – Nie dajemy rady utrzymać obrony, potwory przedostają się na tereny Obozu… Słyszycie mnie? – teraz i kobieta zemdlała. Zielony dym zniknął. Wszyscy zachowywali się tak, jakby nic się nie stało. Dziewczynka i staruszek się przebudzili. Kobieta nie, ale jej mąż już dzwonił na pogotowie. Ludzie usiedli w swoich fotelach i kontynuowali oglądanie filmu. Spojrzałem na Clarisse i Nica. Wyglądali na lekko wstrząśniętych, ale nie dali tego po sobie poznać. Nasunęli okulary i zaczęli jeść nasz popcorn. Zrezygnowany zrobiłem to samo, ale nawet nie zwracałem uwagi na treść filmu, bo zbyt byłem przerażony całym tym wydarzeniem. Jeżeli to jest codzienność na misjach to ja wcale nie wiem, czy chcę jeszcze w jakiejś brać udział.
Po tym seansie jakoś przeszła mi ochota na zwiedzanie. Dziwne, nie? Jak najszybciej wróciliśmy do portu. Tam okazało się, że z łodzią wszystko dobrze, ale  nie da się jej w żaden sposób (no, chyba że w kawałkach, ale zgodnie odrzuciliśmy ten pomysł) przetransportować na drugi brzeg. Na szczęście Annabeth kupiła nam bilety na pociąg, a Lena, która (co było chyba największym zaskoczeniem) kiedy chce potrafi być naprawdę urocza poprosiła właściciela portu, żeby załatwił u swojego kolegi po fachu pracującego po drugiej stronie przylądka łódź dla nas. Tymczasowo usiedliśmy na pokładzie naszego dawnego statku, bo do pociągu mieliśmy jeszcze trochę czasu. No i nadeszła kolej na nasze wiadomości, które takie pozytywne nie były.
 - Jak Rachel to zrobiła? – Annabeth zmarszczyła czoło. – Jej moc chyba nie działa w ten sposób.
 - Dzieją się dziwne rzeczy. – Nico wzruszył ramionami.
 - Racja. Powinniśmy do niej zadzwonić – potwierdził Percy.
Lena poszła do kajuty po latarkę, a gdy wróciła syn Posejdona stworzył mały strumień wody, która w połączeniu ze światłem stworzyła tęczę. Annabeth wrzuciła do niej złotą drachmę.
 - O Irydo, bogini tęczy, przyjmij moją ofiarę – wypowiedziała formułkę. – Połącz mnie z Rachel Dare w Obozie Herosów.
Czekaliśmy w napięciu, ale osobą, która się pojawiła nie była Rachel.
 - Annabeth? Dzięki bogom. – Usłyszałem. – Słuchajcie, potrzebujemy pomocy.
_________________________________________________________________
Dzisiaj trochę krócej, ale chyba nie jakoś bardzo ;) Następny rozdział też za 3 tyg. Ale jadę na holidejsy do Grecji, może coś mnie tam zainspiruje^^

niedziela, 12 lipca 2015

Rozdział 9 - Joanne - Robi się strasznie


Okej, wiem, długo mnie nie było, ale uprzedzałam. W każdym razie jestem i jest też nowy rozdział:

(...) Spojrzała na nas, wzięła głęboki wdech, po czym powiedziała:
 - Nikt nie widział Apollina od czasu bitwy o Manhattan.



 - To niemożliwe. Przecież wygłosiłam przepowiednię. Jeżeli nie Apollo mi w tym pomógł, to kto? – zapytała Rachel wyzywającym tonem, jakby chciała sprawdzić, czy odważymy się odpowiedzieć.
 - Nie wiem – odparła Alexandra z niepokojem. – Ale na pewno nie tata. Może to było… no nie wiem…
 - To było coś złego – wtrącił chłopiec ze strzałeczkami. Nie mógł mieć więcej niż osiem lat. – Coś złego podało Rachel przepowiednię, a teraz próbuje zniszczyć świat. – powiedział to takim tonem, jakby był w stu procentach peny, że to się wydarzy. Alexandra tylko westchnęła.
 - Nie zwracajcie na niego uwagi. Wiecznie dramatyzuje.
 - Coś w tym jest – zauważyłam. – Możliwe, że to była jakaś zła moc. No bo co innego?
Trzy pary oczu skierowały się na Rachel.
 -No… w zasadzie to było trochę dziwne… takie inne… ale myślałam, że… - zaczęła dziewczyna
 - Czy ktoś jeszcze wie o nieobecności Apollina? – przerwałam jej.
 -My, Chejron, wszyscy grupowi. – Alexandra wzruszyła ramionami. – Powiedzieli nam, żebyśmy nie mówili, żeby nikogo nie straszyć.
 - Przepraszam, co? – zapytała rudowłosa pełnym niedowierzania głosem. – I nie raczyliście mnie o tym poinformować?
 - Chejron powiedział, że…
 - A do diabła z Chejronem! Ten stary koń ostatnio w ogóle wariuje. Ma w nosie bezpieczeństwo obozowiczów, wysyła troje z nich na niemożliwą misję, o której prawdopodobnie od początku wiedział, że ma w sobie coś mrocznego, a gdy troje innych, w tym dwoje jeszcze zupełnych dzieci do niej dołącza nawet nie kiwa palcem i… uważam, że powinniśmy przestać brać go tak na poważnie. – Rachel wyrzucała z siebie te słowa jak karabin. Alexandra i jej brat patrzyli na nią w zdumieniu. Tutaj Chejron od zawsze był autorytetem, wzorem dla obozowiczów, doradcą, niemal drugim ojcem.
 - Yyy… Rachel… wiesz, nie znasz Chejrona tak długo jak my… on na pewno ma jakiś pomysł, może po prostu wie coś, czego my nie wiemy, ale co im pomoże, może ma jakiś plan…
- I kto to mówi? – krzyknęła Wyrocznia. – Jeszcze kilka minut temu byłaś po mojej stronie, nawet ciągnęłaś mnie tu o czwartej nad ranem. Wiesz co? Zaczynam rozumieć, dlaczego nikt nie chce się z tobą przyjaźnić. –To powiedziawszy wyszła i trzasnęła drzwiami. Chwilę później zrobiłam to samo. Poszłam do swojego domku, ale aż do rana nie zasnęłam, bo zbyt bałam się koszmarów. Gdy moje rodzeństwo zaczęło wstawać stanęłam za nimi w kolejce do łazienki, z niejaką ulgą, że będę się mogła zająć zwykłymi codziennymi zajęciami. Kiedy stanęłam przed lustrem, aby rozczesać włosy moje oczy znów błysnęły czerwienią. Zamrugałam. Musiałam być serio zmęczona. Cóż, w końcu obudziłam się w środku nocy. Poszłam na śniadanie, potem na poranne lekcje, czyli mitologię i szermierkę. Do obiadu nie wydarzyło się nic niezwykłego.

Stoję na skraju urwiska. Wokół mnie szaleje wichura, łamiąc łyse gałęzie drzew, ale mi tylko delikatnie falują włosy. Są rozpuszczone, co jak na mnie jest niecodzienne. Niebo jest zachmurzone, wygląda, jakby zaraz miało zacząć padać. Nieliczne rośliny są uschnięte, martwe. Próbuję odejść od przepaści, ale moje nogi odmawiają mi posłuszeństwa. Wiatr zaczyna mnie teraz dosięgać i próbuje zrzucić mnie do otchłani, używam całej swojej siły, żeby nie spaść.
Proszę, proszę. Jaka silna. To ten głos, który mówił w moim poprzednim śnie. Tym razem słychać w nim drwinę. Ale to ci nic nie da. Nie w walce ze mną.
 - Czego… czego chcesz? – pytam przerażona.
Czego? Śmieje się głos. Ciebie. Bądź rozsądna dziewczynką. Przejdź na moją stronę.
 - Kim jesteś? – Staram się, żeby mój głos brzmiał pewnie.
Och, nie powiem ci. Wystarczy ci tylko wiedzieć, że to ja mam rację.
 - Nie przyłączę się do ciebie! – krzyczę, choć głos mi się trzęsie. – Nie wiem nawet czym jesteś.
Biedna dziewczynka… Nie rozumiesz, że nie masz wyboru? Będziesz walczyć po mojej stronie, a twoja zgoda nie ma tu nic do rzeczy.
Wszystko zaczyna jarzyć się niepokojącym, czerwonym blaskiem, a po chwili znów gaśnie. Wichura znika, tak jak chmury, które robią miejsce słońcu. Mogę bez przeszkód odejść od urwiska i to właśnie robię. Kilka ptaków, których wcześniej nie zauważyłam przygląda mi się badawczo.
 - Głupie zwierzaki – syczę. – Zejdźcie mi z drogi!
Zwierzęta odlatują przerażone. Uśmiecham się pod nosem. Teraz już wiem, co muszę zrobić.

 - Joanne!
Otwieram oczy. Całe moje rodzeństwo wpatruje się we mnie.
 - Wszystko w porządku? – pyta Malcolm. Przypominam sobie, że pod nieobecność Annabeth to on jest grupowym. – Zasnęłaś podczas starożytnej Greki. To do ciebie niepodobne.
 - Przepraszam – odpowiadam tym okropnie przesłodzonym głosem grzecznej dziewczynki. – To tylko zmęczenie. – uśmiecham się przekonująco. Malcolm rzuca mi ostatnie zatroskane spojrzenie, ale ostatecznie odwraca się w stronę pergaminu zapisanego greckim alfabetem. Właśnie w tej chwili wyjmuję nóż zza pasa i wbijam mu go w plecy.

 W pomieszczeniu unosił się swąd przypalonego ciasta. Meble były szare, a ściany białe, jak w szpitalu. Z początku myślałam, że tam właśnie jestem, że albo spadłam w końcu z urwiska i się połamałam, albo wysłali mnie do jakiegoś psychiatryka, ale po chwili mój mózg odnotował więcej szczegółów, takich jak niedomykająca się przez ilość brudnych talerzy zmywarka czy kilka pustych lodówek. Byłam w obozowej kuchni. Kolejną rzeczą, którą zauważyłam, był fakt, że stałam po kostki w wodzie, a dwie postaci których twarzy nie widziałam, wskazywały na mnie palcami.
 - Co się dzieje? – zapytałam zszokowana.
 - Nareszcie– powiedziała jedna z osób z wyraźną ulgą w głosie.
 - Co pamiętasz? – zapytała druga. Teraz wyszły z cienia i rozpoznałam w nich Connora i Travisa Hoodów, grupowych domku Hermesa.
 - Ja… stałam na jakimś urwisku… - odpowiedziałam niepewnie. Bracia wymienili spojrzenia.
 - I nic później? – dopytywał Travis.
 -Nie… a co bym miała pamiętać?
 - No wiesz, nic szczególnego… - odparł Connor. – Zostanie ukaranym za nieodpowiednie zachowanie… Takie jak zasypianie na lekcjach i wbijanie braciom noży w plecy…
 - Żartujesz sobie, prawda? – zapytałam dając mu do zrozumienia, ze to wcale nie jest zabawne. Wzruszył ramionami.
 - Dlaczego bym miał? Wszyscy to widzieli. Zasnęłaś na Grece, a kiedy się obudziłaś wpakowałaś Malcolmowi ostrze w plecy. – powiedział, a jego brat pokiwał ze smutkiem głową.
 - Chejron uznał, że byłaś tylko przerażona swoim snem, więc przysłał cię tutaj – opowiedział mi Travis. – Żebyś odbyła karę w kuchni. My tu właśnie byliśmy, wiesz, za parę drobnych dowcipów, no i nagle wchodzisz ty, z czerwonymi gałami i jakąś rządzą mordu… dziewczyno, serio, potrafisz być przerażająca! W każdym razie natarłaś na nas z mikserem w jednej ręce i nożem do mięsa w drugiej, nie daliśmy się pokroić tylko dzięki naszym wyjątkowym umiejętnościom przetrwania. No i nagle stanęłaś w miejscu i upuściłaś swoją „broń”, a oczy znowu zrobiły ci się szare… I to w sumie tyle.
 Poczułam, że kolana się pode mną ugięły. Ja to zrobiłam? A jeśli tak, to dlaczego tego nie pamiętam?
 - Malcolm żyje – pocieszył mnie Connor. – Jego stan jest krytyczny, ale stabilny. Uzdrowiciele od Apollina się nim zajmują.
Odetchnęłam głęboko. Mogło być gorzej. Ale jedna rzecz mnie zaniepokoiła. Jak Chejron mógł się okazać takim idiotą, że dziewczynie, która prawie zabiła własnego brata przydzielił tę samą karę co dwójce zwykłych dowcipnisiów? Ten centaur, którego znałam, nigdy by tak nie zrobił. Może jednak Rachel miała rację. Chyba zacznę go bacznie obserwować.
 - To też ja zrobiłam? – spytałam, wskazując na wodę pokrywającą całą podłogę.
 - Nie, to my – skrzywił się Travis. – Próbowaliśmy zmywać.
Zaśmiałam się. Podniosłam z podłogi mikser i nóż i odłożyłam je na właściwe miejsca, po czym wręczyłam chłopakom po mopie. Spojrzeli na nie zdekoncentrowani, jakby nigdy w życiu nie widzieli czegoś takiego.
 - Umyjecie podłogę – wyjaśniłam im. – Ma być zupełnie sucha.
 - A ty? – zapytał Connor.
 - Nie umiecie piec, prawda? – westchnęłam. Woń spalonego ciasta stała się jeszcze bardziej intensywna. – Postaram się z robić porządek z… tym. – Wskazałam na dymiący piekarnik.
Zabrałam się do pracy, ale myślami wciąż byłam daleko. Dlaczego to zrobiłam? Do kogo należy głos, który mówił do mnie w snach? Dlaczego Chejron tak się zachowuje? I o co chodzi z tymi czerwonym oczami?
_________________________________________________________
I właśnie coś takiego powstaje, kiedy obiecam komuś, że rozdział będzie, przez cały tydzień nie mam weny i muszę pisać na ostatnią chwilę. W pierwszej części te wymuszone dialogi... No i potem tak creepy :P W każdym razie rozdział jest, o całe 140 słów dłuższy od poprzedniego. Następny za jakieś trzy tygodnie ;) A tym czasem komentujcie, plusjedynkujcie, polecajcie znajomym i co tam jeszcze. Oczywiście liczę na konstruktywną krytykę, bla bla bla. I nie wiem, czy napisałam to pod ostatnim postem, więc napiszę to na wszelki wypadek: Radosnych (i bezpiecznych!) wakacji! :)

sobota, 20 czerwca 2015

Rozdział 8 -Lena - Satyr chce zabić moich rodziców



 Nie ma to jak intrygujący tytuł, prawda? 
Okej.
Moim czytelnikom (komu, zwrot do odbiorcy w celowniku) - chcę Wam podziękować (w jakim celu) za wytrzymanie ze mną, moim pisaniem, Percym, Ann i innymi bohaterami (za co). To wszystko (co) jest dla Was!
~Jeanne (od kogo)
Poznań, 20.06.2015r. (miejscowość i data)

Wow. Moja polonistka byłaby ze mnie dumna. Dobra, przechodzę do rozdziału. Ta postać już była, wiem, teraz zaczną się powtarzać. Czytajcie, komentujcie czy co tam chcecie. Proszę Was tylko, żebyście przeczytali notkę pod rozdziałem ;)

               San Antonio? Dlaczego właśnie tam? Z jednej strony cieszyłam się, że może spotkam rodziców i przeproszę ich za wszystko, ale z drugiej… no cóż, miałam przeczucie, że czai się tam coś niebezpiecznego. Nie miałam przeczucie, ja to wiedziałam. Co powiedział tamten kozioł? Córka tego boga w tym mieście? To cud, że jeszcze żyje. A te głosy, które zawsze słyszałam? Zniknęły, kiedy przybyłam do Obozu Półkrwi. Co, jeżeli miały coś wspólnego z tym czymś w San Antonio?
 - Dlaczego właśnie tam? – zapytałam.
 - Nie mam pojęcia. – Tom wzruszył ramionami. – A to ma znaczenie?
Zawahałam się.
 - Mieszkałam tam. Mieszkam. Moi rodzice tam mieszkają – odparłam w końcu.
 - Podróż zajmie z dobę – oświadczył Percy, zmieniając temat.
 - Tak, jeśli by otoczyć Florydę – przytaknęła Annabeth. – I przepłynąć kawałek Morza Potworów. A nie wydaje mi się, żeby ktoś z nas miał na to szczególną ochotę.
Wszyscy zamilkli, a ich entuzjazm nagle przygasł.
 - Hej, przecież właśnie spotkaliśmy Skyllę, prawda? To znaczy, że już nie pilnuje Morza Potworów. Więc to nie będzie aż takie trudne – zauważyłam. Zawsze trzeba myśleć pozytywnie, prawda?
 - A wpadłaś na to, że mnóstwo innych potworności może się tam teraz znajdować? – zapytała Clarisse. Annabeth zacisnęła wargi i pokiwała głową.
 - Najgorsze potwory morskie. Jeżeli Skylla się przemieściła to one zapewne też. Więc są albo na Morzu Potworów albo… - zawahała się.
 - Albo co? – zapytał Percy.
 - Albo przy San Antonio czekając na to, aż my tam dotrzemy.
 - Cudownie. – Clarisse z sarkazmem przewróciła oczami. – Czyli niezależnie co zrobimy i tak je spotkamy.
 - Mimo wszystko ja bym unikała Morza Potworów – stwierdziła córka Ateny. – Tam jest… no… bardziej niebezpiecznie niż w innych miejscach.
„Bardziej niebezpiecznie” nie zabrzmiało dobrze. Tak, jakby na Morzu Potworów czekała nas pewna śmierć, a na zwykłym oceanie było tylko wysokie zagrożenie życia.
 - A nie ma… no nie wiem… innej drogi? – zapytałam.
 - Jest przez północ. Dziesięć razy dłuższa – powiedziała Annabeth. – Oprócz tego jedynym sposobem jest przedostanie się przez Florydę drogą lądową, ale co wtedy mielibyśmy zrobić z łodzią? No i nie mielibyśmy jej po drugiej stronie półwyspu.
 - Coś wymyślimy – stwierdził Nico, który chyba już się lepiej poczuł. – Idę o zakład, że i tak wszystko potoczy się nie tak, jak będziemy chcieli.
 - Jaki optymista – mruknęłam. Denerwowało mnie to podejście. W ten sposób niczego nie osiągniemy. Trzeba mieć nadzieję, że wszystko skończy się dobrze. Zresztą w poważnej sytuacji bogowie nam pomogą, prawda? To w końcu nasi rodzice. Zgadzałam się jednak z Nikiem w kwestii tego, że „coś wymyślimy”. Udało nam się przegłosować tę opcję.
 - To jak długo będziemy płynąć do Florydy? – zapytała Annabeth swojego chłopaka.
 - Maksymalnie dwanaście godzin – odparł tamten.
Rozmowa się skończyła i wszyscy wrócili do swoich zajęć. Poszłam do dziewczęcej kajuty. Spod pokładu dobiegały jakże relaksacyjne dźwięki kłótni Clarisse i Toma, w tym wiele słów, które niekoniecznie powinna znać dziewczynka w moim wieku.
Wróciłam wspomnieniami do tego dnia sprzed kilku miesięcy, kiedy dowiedziałam się, że jestem półboginią. Nagle wydało mi się to bardzo odległe. Ale wyobraźcie sobie, że jakiś zwariowany kozioł (przepraszam, satyr) oznajmia wam, że waszym ojcem jest jakiś nieśmiertelny koleś z błyskawicą w ręce i że powinnaś już dawno umrzeć. No właśnie. Pamiętam, że siedziałam z rodzicami w jakiejś restauracji, gdy zauważyliśmy mężczyznę i nastoletniego chłopaka obserwujących nas.
 - To na pewno przestępcy –stwierdził mój tata. – Lepiej się stąd zmywajmy.
 - Daj spokój, Brian – odparła moja mama. – Zobacz, to tylko biedni ludzie, z pewnością są głodni i zmarznięci…
 - Mamy dwadzieścia parę stopni – zauważył tata.
Ja spojrzałam w stronę obcych i wtedy chłopak utkwił spojrzenie prosto we mnie. Trochę się przestraszyłam i przytuliłam się do taty.
 - Widzisz? – powiedział on do mamy. – Lenka się ich boi.
To oczywiście zakończyło dyskusję. Zawsze byłam dla rodziców oczkiem w głowie. Z początku przez wiele lat starali się o dziecko, jednak bez efektów. Potem przez jakiś czas starali się o adopcję, co wcale nie było takie proste. Kiedy w końcu z nimi zamieszkałam natychmiast praca, pieniądze, sen, czy nawet znajomi spadli na drugie miejsce. Osobiście uważam, że to urocze z ich strony, chociaż czasem czuję wyrzuty sumienia, że tyle dla mnie poświęcają. A ostatnio – że muszę ich okłamywać. W każdym razie kierowaliśmy się właśnie do samochodu, kiedy tych dwoje nas dogoniło. Trochę się zaniepokoiłam. Z początku wyglądali na kulawych, a teraz tak szybko biegli?
 - Państwo Ruby i Brian Prescott? – zapytał młodszy z nich. Mama pokiwała głową. – A to zapewne jest Lena? – kontynuował chłopak.
 - Tak – pisnęłam.
 - Słuchaj, przepraszam za to nagłe najście i za brak wyjaśnień, ale zaufaj mi. Nie jesteś tu bezpieczna. Musimy jechać do Obozu.
 - Słucham?  - zapytałam. Moi rodzice zaczęli odpędzać nieznajomych. Mężczyzna spojrzał na chłopaka i powiedział: - Czy mogę zabić tę dwójkę?
 - Nie Gleeson, żadnego zabijania – westchnął młodszy z nich.  Starszy przewrócił oczami.
- Ty zawieź dziecko do Obozu, a ja wyjaśnię wszystko jej rodzicom. – kontynuował chłopak.
Zanim ktokolwiek z nas zdążył zareagować Gleeson porwał mnie i wepchnął do samochodu. Próbowałam się wyrywać, ale był bardzo silny. Darłam się jak najgłośniej, ale nikt mnie nie słyszał.
W drodze na Obóz mężczyzna wytłumaczył mi trochę. On i ten młodszy, Grover, byli satyrami.  Ja ponoć byłam córką jakiegoś greckiego boga – prawdopodobnie Zeusa. Grover właśnie robił coś, żeby moi rodzice zapomnieli o tym wydarzeniu. Po prostu będą myśleć, że zostałam porwana, gdy ich nie było w domu (co było oczywiście bardzo pocieszające). Uwierzyłam w te bajki dopiero, gdy dotarliśmy na miejsce. Powitał mnie tam centaur i facet o setce oczu. Wtedy stwierdziłam, że chyba wszystko jest możliwe.
Przez następne kilka tygodni uczyłam się latać i przyzywać błyskawice (co mi jeszcze do końca nie wychodzi, ale ciii…), a także poznałam nowych kolegów. Najbardziej zaprzyjaźniłam się z Lacy, córką Afrodyty. W sumie, to ja sama nie miałam rodzeństwa, co było trochę smutne, ale i tak nawet mi się w Obozie podobało. Chciałam jednak wrócić do rodziców, tylko że Chejron się upierał, że San Antonio jest dla mnie zbyt niebezpiecznym miastem. W zasadzie to od tego czasu nie miałam z nim zbyt dobrych stosunków. Kurczę no, chciałam tylko zobaczyć rodziców! Chociaż w ciągu tego pół roku udało mi się nabrać do niego trochę szacunku. Ale tak się teraz zaczęłam zastanawiać: Co takiego niebezpiecznego może tam być? Zapewne jakaś grecka potworność. Mam nadzieję, że ją pokonają. To znaczy, to pewnie niezbyt fajne z mojej strony, że chcę, żeby inni to zrobili, ale co ja potrafię? Przed chwilą o mało co nie zostałam porwana przez wielki psi łeb. Mimo, że umiem latać. Zresztą, Percy, Clarisse i Annabeth dadzą sobie radę ze wszystkim. Inni obozowicze opowiadali mi, jak Percy pokonał tytana Kronosa. A jak miał dwanaście lat, czyli był niewiele starszy niż ja teraz zapobiegł III Wojnie Światowej. Uważałam więc, że ci starsi spokojnie sobie poradzą. No, tak bardzo się nie pomyliłam, ale muszę przyznać, że to, co zastaliśmy w San Antonio serio mnie zaskoczyło. 
__________________________________________
Ogłoszenia parafialnie:
Do tej pory starałam się rozdziały wstawiać plus minus (choć częściej plus) co dwa tygodnie. Jednak jak wiecie (mam nadzieję) niedługo zaczynają się wakacje, czyli oczywiście jadę na Long Island. Jako że w Obozie sprzęt elektroniczny jest zabroniony mogę mieć problem z dodaniem rozdziału. Proszę, bądźcie wyrozumiali ;)
A tak serio to sami wiecie, obozy, wyjazdy za granicę, do dziadków, itede, itepe. Następny rozdział mogę dodać za około 4 tygodnie (proszę, nie bijcie) :(