Hej, przybywam z pierwszym rozdziałem! I z nową postacią. Ogólnie taka mała dziewczynka do ratowania xD
A tak serio, to może sami sobie wyrobicie o niej zdanie. W następnym rozdziale pojawią się książkowe postaci ;)
Ten pierwszy taki, w sumie nic w nim się nie dzieje, ale jakoś zacząć trzeba.
Nie
jest źle pomyślałam. Najgorsze już za
mną. Siedziałam w samolocie, wciśnięta pomiędzy młodego, otyłego chłopaka, jedzącego
te ohydne, podawane przez stewardessy hamburgery, a drobną staruszkę. Przez
okno oglądałam chmury. Lubiłam latać, w powietrzu od zawsze czułam się
swobodnie i pewnie, a zarazem lekko, jakby wszystkie moje zmartwienia zostały
na ziemi. Jednak teraz nie byłam szczęśliwa. Z każdą sekundą oddalałam się
coraz bardziej od San Antonio, od domu. Nawet nie pożegnałam się z rodzicami. A
zapowiadał się miły, zwyczajny dzień. Skąd niby miałam wiedzieć, że facet
sprzedający watę cukrową był w rzeczywistości chimerą w przebraniu?
- A gdzie są twoi
rodzice, kruszynko? – zapytała starsza pani. No tak. Powinnam była przewidzieć,
że podróżująca bez opieki dziesięciolatka, w dodatku wyglądająca jakby dopiero
co cudem przeżyła trzęsienie ziemi może wzbudzić ciekawość niektórych
pasażerów.
- W szpitalu – mruknęłam. To
było nawet po części zgodne z prawdą. Ruby i Brian Prescottowie znajdowali się
właśnie w szpitalu. Byli lekarzami. Zapewne właśnie bandażowali komuś kostkę
albo przypisywali maść na różyczkę i nie mieli pojęcia, że ich przybrana córka dopiero
co omal nie straciła życia i leci samolotem na drugi koniec kraju. A co z moimi
prawdziwymi rodzicami? Matka porzuciła mnie zaraz po narodzinach, a ojciec jest
Zeusem, królem bogów na Olimpie. Drobiazg.
- A kto cię tak urządził? – tym
razem w głosie kobiety zabrzmiała troska. Z początku nie wiedziałam o co chodzi, ale po
chwili zdałam sobie sprawę z tego, że nie wyglądałam najlepiej. Miałam podbite
oko, kilka rozcięć na ramionach i policzku, krew we włosach i mnóstwo siniaków.
- Zostałam… zaatakowana. – To
też prawda. Tyle że przez potwory opisywane w greckiej mitologii.
- Biedactwo… - szepnęła babcia,
po czym nastało chwilowe milczenie, przerwane przez stewardessę z megafonem.
- Proszę zapiąć pasy – mówiła.
– Niedługo rozpoczną się turbulencje.
Czułam, że coś przewraca mi się przewróciło się w żołądku.
Turbulencje? Często latałam samolotem z rodzicami, ale lot zawsze przebiegał w
spokoju. Podejrzewałam, że to dzięki płynącej w moich żyłach krwi Pana Niebios.
Nigdy nie musiałam obawiać się powietrza. Przełknęłam ślinę i posłusznie
zapięłam pasy. Samolot zaczął się trząść. Niektórzy ludzie krzyczeli. Jakaś
mała dziewczynka głośno zapłakała, ale dostała lizaka i się uspokoiła.
Turbulencje trwały długo i stawały się coraz bardziej gwałtowne. Stewardessa
wyszła po raz drugi, tym razem bledsza niż wcześniej.
- Proszę państwa, istnieje
szansa na to, że samolot się rozbije. Dla bezpieczeństwa zalecamy pochylić się
i założyć maski tlenowe oraz… - Dalsza część zdania do mnie nie dotarła. Samolot. Się. Rozbije. Tylko te trzy
słowa krążyły mi po głowie. Spróbowałam siłą woli przywrócić maszynę do
równowagi, ale nic z tego. Ach, gdyby było tu któreś z dzieci Hefajstosa! One
wiedziałyby co zrobić. Naprawiłyby wszystkie usterki i pewnie jeszcze dodały
maszynę do lodów przy toalecie. Skupiłam się ponownie. Wyobraziłam sobie
samolot lecący gładko po niebie i niosące go przyjazne wiatry. Przez chwilę
czułam, że się udaje, ale zaraz coś jakby odcięło moje połączenie z niebem.
Dziwne. Coś było stanowczo nie tak. Rozejrzałam się. Pasażerowie płakali i
wrzeszczeli, część spełniła polecenia stewardessy, a część po prostu darła się,
jakby byli na konkursie Kto krzyknie
najgłośniej, a nie na pokładzie samolotu. Jedyną spokojną osobą była ta
mała dziewczynka z lizakiem. Chyba nie zdawała sobie sprawy z powagi sytuacji. Tato? Jesteś tam? To ja, Lena. Pomyślałam.
Nie byłam pewna, czy w ogóle mnie wysłucha, biorąc pod uwagę naszą ostatnią
kłótnię (dwa razy o mało co nie zostałam zmieniona w wiewiórkę), ale zawsze
warto próbować. Tato, jeśli mnie
słyszysz… Pomóż mi! Proszę cię, tato. Wiem, że potrafisz. To dla ciebie nic
wielkiego, prawda. Tato… Samolot! Spada! Pomóż! Zamknęłam oczy. Gdzieś w
oddali usłyszałam głos stewardessy informującej o tym, że odbędziemy awaryjne
lądowanie w Chicago i prawdopodobnie przeżyjemy.
Modliłam się, spadałam, krzyczałam. Zaczęło mi się kręcić w głowie. Próbowałam
sięgnąć po swoją maskę tlenową, ale na próżno. Zemdlałam.
- Kruszynko? –
ktoś mną potrząsał. Otworzyłam oczy. To ta staruszka, która siedziała obok mnie.
- Co…? – wymamrotałam.
- Już dobrze. Wylądowaliśmy.
Żyjemy – mówiła staruszka spokojnym głosem.
- Ja…
- Nie martw się, nic się nie
stało. Dokąd jedziesz?
- No… do Nowego Jorku…
- To dość daleko. – Zauważyła
starsza pani.
- Tak… Moja rodzina tam mieszka… -
wyjąkałam. To też nie było kłamstwo.W końcu wszyscy herosi są ze sobą spokrewnieni, prawda?
- Jadę w tamtym kierunku, mogę wysadzić cię po drodze! – Ucieszyła się
kobieta.
- Byłabym wdzięczna. – Zdobyłam
się na słaby uśmiech. Tak, wiem co sonie pomyślicie. Wsiadać do auta z zupełnie
nieznajomą kobietą, która może okazać się porywaczką, potworem, albo (co
gorsza) maniaczką robienia na drutach. Jednak byłam tak wyczerpana, a ona
uśmiechała się tak szczerze, że prawie w ogóle się nad tym nie zastanawiałam.
Po chwili siedziałam z babuleńką, która, jak się okazało nazywała się Michelle,
w wypożyczonym samochodzie. Opowiedziałam trochę o sobie, podając kilka
fałszywych informacji. Następnie wysłuchałam Michelle opowiadającej o swoich
dzieciach i wnukach. Uśmiechnęłam się. Byłam bezpieczna. Jechałam do Obozu Herosów.
________________________________________
Ta-daam! Czuję się taka szczęśliwa, mój pierwszy rozdział na pierwszym blogu. Weźcie mi nie niszczcie tego szczęścia, co? Hejty od następnego rozdziału xD Ale krytykę chętnie przyjmę ;)